Pokazaliśmy Europie brzydką twarz

Maraton negocjacyjny Rady Europejskiej, czyli przywódców państw i rządów Unii, dotyczący wielkiego pakietu finansowego mającego wydźwignąć gospodarkę z obecnego kryzysu, pokazał nowe wyzwanie, przed którym stoimy jako Unia. Otóż okazało się, że dwa państwa członkowskie, które nie respektują w swoim funkcjonowaniu europejskich wartości, a w szczególności praworządności, mogą na oczach świata zagrozić całej Unii wetem w sprawie życiowej dla wszystkich obywateli, jaką jest wielki pakiet inwestycyjny.

Nie ma mechanizmu wykluczenia państwa członkowskiego z Unii. Nikt tych dwóch państw nie wyrzuci. Można więc cynicznie wykorzystać prawo weta, negocjując to, co jest nienegocjowalne we wspólnocie. Prawo do nierespektowania praworządności w zamian za zgodę na cały pakiet finansowy. Okazuje się, że prawo weta praktycznie zapewnia polityczną bezkarność przywódcom, którzy dokonują zamachu na praworządność na swoim podwórku. Próbowano zmusić UE do akceptacji czegoś, co zawiera w sobie zarodek jej samozniszczenia. Na szczęście się nie udało. Ale po co nam to było?

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w sytuacji przełomowej dla Unii mechanizm weta w sprawach podstawowych może być tym, co nazywa się „moral hazard”, czyli stałą pokusą do nadużyć przez przywódców bez skrupułów.

Myślę, iż ten polityczno-kulturowy szok przyspieszy refleksję i podjęcie kroków uniemożliwiających w przyszłości takie igranie z losem Unii. Konferencja o przyszłości Europy, która ma się niebawem rozpocząć, będzie doskonałą okazją do takiej dyskusji i otwarcia drzwi dla zmiany traktatów pozwalającej na odejście od zasady jednomyślności.

Bardzo żałuję, że Polska nadal dystansuje się od tego, co jest rdzeniem integracji europejskiej.

I myślę, że powinno też paść pytanie o to, co tak naprawdę polski rząd załatwił dla nas w Brukseli i na czym polegał obwieszczony z fanfarami sukces. W końcu powiązanie praworządności z dostępem do środków zostało przez Unię uratowane. Bezskutecznie pokazaliśmy brzydką twarz reszcie Europy. Środki w naszej kopercie narodowej w nowym budżecie na politykę spójności i rolnictwo są mniejsze o 20 mld euro niż w obecnej perspektywie finansowej. Są mniejsze, niż zaproponowała Komisja Europejska. Są również mniejsze niż to, co jest w propozycji Parlamentu Europejskiego. Skupiono się na uparcie powtarzanym od pięciu lat haśle, iż nikt nie będzie nam mówił, że mamy przestrzegać europejskich wartości i wspólnego prawa.

Można oczywiście upatrywać powodów takiej postawy w pragnieniu osiągnięcia doraźnej korzyści politycznej, można też doszukiwać się głębszych korzeni historycznych takiego postępowania.

Otóż chyba niestety jest tak, że wielu polskich polityków obozu rządowego ma pewien rys charakterystyczny, który nazwałabym „kompleksem Samosierry”. Widzą się w roli dzielnych szwoleżerów pomagających Napoleonowi przebić się przez wąwóz i otworzyć drogę na Madryt, aby ułatwić zdobycie Hiszpanii. Dziś Madryt to Bruksela, a Napoleon? Przecież chyba nie premier Orbán.

Po bitwie Tomasz Łubieński pisał do żony: „Niektórzy z naszych walecznych ziomków polegli, okrywszy się chwałą”.

No i ta chęć chwały, często próżnej i okupionej wieloma ofiarami, ciągle w XXI w. kieruje posunięciami naszych polityków. A przecież Marian Brandys już w latach 70. XX w. pisał o „końcu świata szwoleżerów”. Czy ktoś z grupy rządzącej Polską czyta jeszcze Brandysa?