Kilka słów na Dzień Kobiet

Francuska pisarka i aktywistka na rzecz praw kobiet Olimpia de Gouges napisała w „Deklaracji praw kobiet i obywatelek”, że „jeśli kobiety mają prawo wstępowania na szafot, to powinny też mieć prawo wstępowania na trybunę polityczną”. Deklaracja została napisana w 1791 r., ponad 200 lat temu. Olimpia straciła życie na szafocie dwa lata po jej ogłoszeniu, a narzędziem wykorzystanym przez oprawców była gilotyna. W różnych czasach szafoty przybierały różne formy. W średniowieczu paliło się czarownice, kobiety stawały przed sądami inkwizycyjnymi, oskarżane o najgorsze zbrodnie. Kobiety prześladowano, nawet jeśli nie były uznawane za czarownice.

My, dalekie potomkinie tych „czarownic”, mamy powody do radości: nie tak dawno parlamenty Szwecji, Szwajcarii, Norwegii, a także Katalonii przyjęły specjalne uchwały odwołujące, po 400 latach, wyroki wydane na domniemane czarownice.

Piszę to z lekką ironią, bo te nieco spóźnione, choć bardzo potrzebne sposoby restytucji sprawiedliwości nie oznaczają, że my dziś możemy spać spokojnie. Bo historyczne „szafoty”, na które my, kobiety, jesteśmy wpychane, przybierają coraz bardziej wyszukaną formę.

W ważnej książce z 1933 r. „Psychologia mas wobec faszyzmu” Wiliam Reich przedstawił teorię autorytarnej rodziny stanowiącej źródło reprodukowania reakcyjnego myślenia. Głównym założeniem tej teorii jest obserwacja, że we wczesnych stadiach socjalizacji dziecko zaczyna utożsamiać siłę, władzę i ich atrybuty, takie jak sprawczość czy decyzyjność, z postawami przyjmowanymi przez ojca, głowę patriarchalnej rodziny. Kluczowe znaczenie ma tutaj emocjonalna identyfikacja z silnym rodzicem. Ta postawa jest następnie reprodukowana w kontaktach społecznych, np. w relacji podwładny-przełożony, a najwyższy stopień uległości osiąga w relacji z tymi, którzy sprawują władzę.

Daje to tym „władcom” przyzwolenie na szukanie współczesnych „czarownic”.

Jedną z nich, na której łatwo skupić nienawiść i gniew, jest Europa. Jakoś tak się składa, i nie jest to przypadek, że ci, którzy odrzucają prawa kobiet, chociaż pewnie mogłabym powiedzieć: „nienawidzą kobiet” domagających się równości, pałają podobnym uczuciem do Europy, do Unii Europejskiej. Oni wiedzą, że związek pomiędzy ideałami ruchów kobiecych a Europą jest prawdziwie głęboki. Art. 2 traktatu o Unii Europejskiej wymienia równość kobiet i mężczyzn jako wartość wspólną dla wszystkich państw członkowskich i obywateli. I nie są to tylko słowa, bo za nimi idą konkretne działania. Lista różnych aktów prawnych dotyczących praw kobiet jest długa, rozpoczynając od zasady równości wynagrodzeń zapisanej w traktatach już w 1957 r., a skończywszy na decyzji Rady Europejskiej, która 1 czerwca ub. roku zatwierdziła przystąpienie UE do konwencji stambulskiej, dotyczącej przeciwdziałania i zapobiegania przemocy wobec kobiet.

Prawo jest fundamentem równości, ale w Unii Europejskiej dominuje także polityczne przekonanie, że prawa kobiet są wyznacznikiem dobrego demokratycznego społeczeństwa.

Warto też zwrócić uwagę, że prawa kobiet są częścią pewnej sieci praw, które uniemożliwiają dyskryminację innych grup społecznych i jednostek na podstawie wieku, orientacji seksualnej, pochodzenia etnicznego, statusu obywatelstwa.

Protest kobiet, który ciągle pamiętamy, przeciw decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji był wspaniałym, zbiorowym zrywem indywidualnych sumień, zakwestionowaniem dyskryminacyjnych praktyk i generalnie odrzuceniem społeczeństwa urządzonego w oparciu o patriarchalny obraz świata.

Polki, ku przerażeniu ówcześnie rządzących, nie chciały iść na ustawiony przez nich szafot, przyznały sobie, bez pytania nikogo o zgodę, prawo wejścia na „trybunę polityczną”, o której pisała Olimpia de Gouges. Jesteśmy tam nadal i nie pozwolimy się z niej zepchnąć!