Jakiego prezydenta potrzebujemy?

Za chwilę udamy się znów do lokali wyborczych, aby wybrać kolejnego polskiego prezydenta. Tegoroczne wybory, ze względu na pandemię, ale także na wielkie napięcie polityczne, które im towarzyszy, są pod wieloma względami wyjątkowe. Odbywają się w niesłychanie spolaryzowanym społeczeństwie, w sytuacji, gdy kandydaci opozycji muszą konkurować nie tylko ze swoimi rywalami, ale także z całym aparatem państwowym, nastawionym na ich permanentną dyskwalifikację w oczach wyborców.

Jednym z najważniejszych instrumentów jest tu upartyjniona telewizja rządowa, która już dawno przestała służyć nam, obywatelom, jako źródło rzetelnej informacji, a stała się swoistym „kałasznikowem” partii rządzącej, strzelającym dzień po dniu do kandydatów, którzy mieli odwagę przeciwstawić się kandydaturze Andrzeja Dudy.

W tej bardzo napiętej atmosferze trudno na chłodno ocenić, jakiego prezydenta tak naprawdę potrzebujemy. Prezydent w polskim systemie konstytucyjnym musi godzić dwie sprzeczności: bardzo silny mandat społeczny, wynikający z tego, że jest wybierany w wyborach powszechnych, oraz ograniczone kompetencje wynikające z natury samego urzędu.

Prezydent ma tak naprawdę tylko dwie ważne kompetencje: weto oraz prawo do inicjatywy legislacyjnej. Jednakże propozycje legislacyjne mają sens tylko wtedy, gdy mogą przejść przez Sejm, a więc gdy obóz prezydencki ma większość w Sejmie, a weto jest bronią atomową, z której prezydenci starają się korzystać jak najrzadziej (albo poczuwając się do odpowiedzialności, albo bezrefleksyjnie aprobując poczynania partii rządzącej).

Dlatego w „spokojnych czasach” prezydent stara się realizować swoje ambicje przywódcze w polityce zagranicznej. I tu jednak jest oczywista pułapka. Gdy polski prezydent spotyka się z prezydentem Niemiec (który jest wybierany przez Bundestag, a nie ogół wyborców), to spotyka się z osobą o podobnych kompetencjach. Ale jeśli spotyka się z prezydentem Francji czy USA, to poważna różnica w zakresie tych kompetencji jest oczywista.

Tym niemniej w czasach kryzysu państwowości, gdy niszczone są wszystkie instytucje państwa dla korzyści partyjnej, a reputacja Polski za granicą jest zszargana w niewyobrażalnym stopniu, prezydentura skrojona do „opieki nad żyrandolem” może nagle nabrać prawdziwego znaczenia. Jeżeli 12 lipca zostanie wybrany kandydat opozycyjny, to będzie miał niebywałą szansę, aby zredefiniować ten urząd i nadać mu nową, bardziej znaczącą postać.

W zakresie polityki wewnętrznej weto będzie tym ostatecznym bezpiecznikiem przed rozpadem struktur państwa prawa. Prezydent będzie prawdopodobnie korzystał z niego oszczędnie, ale w absolutnie kluczowych momentach, gdy od weta bądź jego braku będzie zależało przetrwanie demokratycznych instytucji, takich jak media, samorządy czy pozostałości wolnego sądownictwa.

Jednak to w domenie spraw zagranicznych nowy prezydent będzie mógł zrobić najwięcej i jak najszybciej, a tym samym symbolicznie umocnić swoją pozycję – tak aby zbliżyć model funkcjonowania prezydentury do francuskiej, nie w sensie kompetencyjnym, ale moralnym. Wyciągnięcie Polski z zapaści w relacjach z najbliższymi sojusznikami w Unii Europejskiej: Francją i Niemcami, poprawa stosunków z Ukrainą, zmiana paradygmatu w relacjach z USA niewątpliwie uczynią z polskiego prezydenta znaczącego lidera.

Również aktywne zaangażowanie w politykę europejską, zamiast bezradności aktualnego lokatora Pałacu Prezydenckiego, i odbudowa naszej sprawczej pozycji i reputacji jako wiarygodnego partnera w Unii sprawią, że polski prezydent stanie się pożądanym interlokutorem. A z czasem będzie też mógł wyrobić sobie pozycję moralnego autorytetu wśród innych przywódców. Tu akurat przykład prezydentów Niemiec może być pouczający: większość z nich, od Gustava Henemanna począwszy, poprzez  Richarda von Weizsaekcera, Johannesa Raua, Joachima Gaucka, aż po aktualnie pełniącego te funkcję Franka-Waltera Steinmeiera, nadawała znaczący impuls moralny swojemu krajowi, ale też Europie.

Potrzebny jest nam prezydent umiejętnie kształtujący prezydenturę o słabych kompetencjach w taki sposób, aby stanowiła ona, mimo ograniczeń, istotną wartość dodaną dla Polaków i dla miejsca Polski w Europie i w świecie.

Dużo Steinmeiera plus trochę Macrona, z dodatkiem determinacji i proeuropejskości Angeli Merkel!