Polexit? Jeszcze nie. Ale decoupling już…

Polska odniosła przez ostatnie lata gigantyczny sukces dzięki obecności w Europie. Dzięki środkom z polityki spójności, dzięki otwartemu rynkowi dla naszych produktów, dzięki współpracy regionów, dzięki mechanizmom i programom unijnym takim jak Erasmus etc. etc.

Można by tu wymieniać dalej. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie zaingerowała polityka. Polityka interesu własnej partii, własnego środowiska politycznego.

Polityka, która w wykonaniu rządzących polega na tworzeniu podziałów, odcinaniu się od Europy, zohydzaniu jej w oczach ludzi. Nie chcę tu już przywoływać tych wywołujących złe emocje cytatów z naszych przywódców, czy to o wyimaginowanej wspólnocie, czy innych, równie fałszywych i obliczonych tylko na wzmożenie antyunijnych nastrojów.

Chcę tylko powiedzieć, jako osoba od wielu lat zaangażowana na szczeblu krajowym i unijnym w tworzenie miejsca dla Polski w Europie i sprzyjającego klimatu dla Europy w Polsce, że to, co się dzieje, napawa mnie przerażeniem.

Miejsce Polski jest w Europie. Nie mamy żadnej alternatywy. Jeżeli ktoś tego nie rozumie, szczególnie teraz, po inwazji Rosji na Ukrainę, to naprawdę nie ma żadnej legitymacji moralnej do sprawowania władzy w naszej ojczyźnie! I mówię to całkowicie świadomie.

Wierzę, że to, co się dzieje w polskiej polityce w kontekście integracji europejskiej, jest tylko chwilową aberracją.

Wierzę, że polskie społeczeństwo widzi na własne oczy efekty naszej obecności w Unii i nie da sobie odebrać tej historycznej szansy na pokolenia, które wejście do UE nam dało.

W tym kontekście mówimy często o niebezpieczeństwie polexitu. To jest realne niebezpieczeństwo, ale jednak dla rządzących ryzykowne ze względu na społeczną akceptację dla członkostwa w Unii, a także wymagające spełnienia pewnych procedur, w czym rządzący nie są najlepsi, bo to nie metoda typu „bez żadnego trybu”. Zresztą brexit i jego konsekwencje też może działają jako sole trzeźwiące.

Natomiast to, co się już dzieje, to swoisty „decoupling” naszej polityki od polityki europejskiej. Wyraża się to w konkretnych decyzjach politycznych, które pokazują w sposób demonstracyjny, że nie czujemy się częścią Unii w jej roli globalnej. Dotyczy to np. decyzji, gdzie kupujemy uzbrojenie dla naszej armii. Bo np. Korea Południowa raczej nie będzie częścią Unii (chyba że nasi rządzący już takie przystąpienie negocjują na własną rękę). Zresztą może takie negocjacje, kto wie, byłyby łatwiejsze niż negocjacje we własnym obozie politycznym, z p. ministrem Ziobrą na przykład.

Warto zapytać naszych rządzących, czy chcemy wzmacniać Unię jako także sojusz obronny, czy też wolimy stawiać na to, co Cat-Mackiewicz nazwał już dawno „sojuszami egzotycznymi”?

Od długiego już czasu, ze względu na nieprzestrzeganie praworządności, nasza uwaga koncentruje się na konflikcie Polski z Brukselą w sprawach wartości, ale Unia dostrzega też inne aspekty naszej polityki „decouplingu”. Choć naszym politykom wydaje się, że tego nie widać.

Nie możemy oczekiwać, że Unia będzie bezwolna i zaakceptuje bez słowa protestu działania odśrodkowe w jej wnętrzu. Zarówno jeśli chodzi o fundamentalne sprawy wartości, jak i o konkretne decyzje polityczne.

Rola Polski we wzmacnianiu Unii jest oczekiwana przez wszystkich partnerów, którzy nam dobrze życzą. I każdy krok, każda decyzja jest zauważana i oceniana w kontekście naszej wiarygodności, lub jej braku, jako partnera. A ci, którzy życzą nam źle, namawiają nas, abyśmy Unię osłabiali. I nie możemy tych głosów słuchać, tak jakby były normalną częścią dyskursu publicznego. Bo one są przeciw Polsce, przeciw nam wszystkim.

Nie wolno nam „znormalizować” antyunijności jako uprawnionego poglądu politycznego. Nie wolno też, bez dyskusji, na sposób samolubny podejmować ważnych decyzji, które mogą rzutować negatywnie na naszą przyszłą pozycję w Unii.

Narcyzm, brak zważania na opinię innych są zawsze zgubne. W polityce zewnętrznej, gdzie mamy do czynienia z doświadczonymi partnerami, szczególnie.