Po co nam wybory?
Na świecie mury rosną. Siły autorytarne nie tolerują demokracji. Wiele wskazuje na to, że walka nie osłabnie i świat dalej będzie podążał w kierunku nieporządku i niestabilności, wielostronne instytucje będą podważane, mechanizmy polaryzacji politycznej wzmacniane, a zasady otwartego i pluralistycznego społeczeństwa – coraz bardziej zagrożone.
Tegoroczne wybory w wielu krajach świata pokazały, że wyborcy szukają liderów, którzy oferują erozję demokracji. Polski przypadek dowodzi, iż powrót do demokracji przez wybory jest możliwy, ale odejście od demokracji jest łatwiejsze od powrotu do niej. W niektórych ciągle nominalnie demokratycznych państwach partie ekstremistyczne reprezentują wielu wyborców lub stanowią część rządu, a ich wartościami są czystość etniczna i nacjonalizm. Erozja demokracji często długo pozostaje niezauważona, aż ostatecznie przekształca się w autokrację jednej partii lub jednego człowieka.
Dlaczego partie demokratyczne nie rozpoznają na czas niebezpieczeństwa cofania się demokracji? Po części dlatego, że jej zabójcy wykorzystują do tego celu demokratyczne instytucje. Ale może to wynikać z ich strachu, politycznego oportunizmu czy politycznej błędnej kalkulacji.
W Polsce, gdzie niszczenie demokracji trwało osiem lat, celem jej oprawców było połączenie władzy ustawodawczej i wykonawczej w jednolitą przestrzeń schmittiańskiej woli politycznej narodu. Pierwszymi ofiarami były Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, Sąd Najwyższy, a następnie cały system sądów. Niszczono niezależność mediów. I systematycznie, krok po kroku, prawa człowieka. Atak na instytucje demokratyczne był błyskawiczny, towarzyszył mu brutalny dyskurs publiczny i zawłaszczanie środków publicznych. Kwestionowano istotę integracji europejskiej. Arbitralność władzy wpisywano w rekordowym tempie w porządek prawny, ograniczając zdolność partii demokratycznych do docierania poza ich tradycyjny elektorat. Społeczeństwo obywatelskie, kobiety pod czarnymi parasolkami, samorządy, aktywiści, obrońcy praw człowieka uruchomili coś na kształt demokracji sieciowej, zwiastun nowej praktyki demokratycznej.
Dzisiaj wiemy, że Wilders, Kaczyński, Orbán czy Le Pen nie spadają nagle z nieba. Są i będą efektem niezadowolenia i frustracji polityką. Jako obywatele musimy porzucić komfortowy status obserwatora, a politycy muszą stworzyć mechanizmy dialogu i partycypacji. Niestety znaczna część społeczeństwa jest zainfekowana autokratycznymi, fałszywymi marzeniami. A demokracja nie obroni się sama. Myślę też, że młodzi Polacy już zobaczyli, że przez politykę można dokonywać ważnych zmian w naszym życiu. Zobaczyli na własne oczy, że demokratyczne procedury mogą być wyrzucone przez okno z dnia na dzień. Ale też zrozumieli, że demokracja może przetrwać tylko wtedy, gdy stanie się siłą napędową i własnością społeczeństwa obywatelskiego, gotowego jej bronić.
Przez lata mieliśmy uliczników śpiewających hymny Polski i Europy, głośno czytających w każdą niedzielę preambułę do konstytucji. Tak przetrwała w Polsce demokracja, przez obywatelską partycypację i poziome więzi między różnymi segmentami społeczeństwa. W tej demokratycznej sieci jej oczka wzmacniały się nawzajem.
Kiedy Donald Tusk rozpoczął swoją dwuletnią, otwierającą oczy wędrówkę po Polsce na rzecz demokracji, stanął w obliczu głęboko podzielonego społeczeństwa, silnie dotkniętego populistycznymi, antyeuropejskimi, nacjonalistycznymi, szowinistycznymi, autorytarnymi rządami. Udało nam się zakończyć rządy autorytarnego reżimu poprzez wybory.
Wybory były kluczowe, Polacy mogli wybrać – pójść w stronę demokracji lub w stronę autorytaryzmu i polexitu. Wybory nie dają gwarancji, ale dają to, co najważniejsze: szansę na realizowanie naszych marzeń i potrzeb.